środa, 6 czerwca 2012

będzie o chorowaniu, bedzie o książkach...

...ale o książkach dla mam, które bardzo gorąco i z całego serca polecam.

pisałam wcześniej, że się rozłożyłyśmy. ale to nie pierwszy już raz. nasza rodzinna harmonia została mocno zachwiana w grudniu zeszłego roku, może nieco wcześniej. i od tego czasu nie mogłyśmy wydostać się z błędnego koła chorowania. z jednej choroby wpadałyśmy w drugą. dla mnie było to o tyle trudne, że do końca zeszłego roku nie miałam pojęcia, co to znaczy chore dziecko (nie liczę kilku wpadek z katarem, czy 2-dniową gorączką ni stąd ni zowąd), a tu nagle obie córki chore, ja zwykle sama z tym problemem, no i niestety też chora.

zaczęło się od krztuśca, przeszłyśmy przez anginę, jelitówkę, zapalenie ucha po kolei u wszystkich... nie liczę już antybiotyków (gdzie zawsze zarzekałam się, że będę ich unikać jak ognia) i wizyt u lekarzy. a tu znów - niby zwykły katarek, po 2 tygodniach zamienił się chyba w zapalenie oskrzeli, a u mnie zapalenie zatok i prawie-prawie zapalenie ucha po raz drugi. to tyle tytułem wstępu i przedstawienia historii choroby. dlaczego o tym piszę? nie, nie dlatego, że lubię tak sobie poopowiadać, co mi gdzie trzeszczy, jak skwierczy i gdzie najbardziej boli, ale dlatego, że po raz pierwszy doświadczyłam chyba cudu, nie wiem jak to inaczej nazwać.
był okropny kaszel, był ciągły katar i nie było gorączki. czyli że dziewczyny przestały walczyć z chorobą, a ja za nic w świecie nie mogłam ich dogrzać. pomyślałam sobie, że teraz to albo wóz, albo przewóz.
mam całą stertę książek o ziołach itp. z których niewiele korzystam i tym razem, kiedy już zaczynało być tak źle jak przy poprzednim chorowaniu, postanowiłam wreszcie postawić na przyrodę i na człowieka z jego cudownymi możliwościami samouzdrowienia.

przyatakowałyśmy ze wszelkich możliwych stron: kuleczki homeopatyczne, inhalacje z lawendy, syrop z cebuli na miodzie, picie glinki, okłady z wosku pszczelego, smarowanie octem jabłkowym, arcysmaczna i megaskuteczna "papka z babki" :) czyli miód z babką szerokolistną, wykrztuśne herbaty ziołowe,aromaterapia, łykanie czosnku, aż do wprowadzenia warzywno-owocowej diety (głównie surowej). to co się zaczęło dziać po 2 dniach przeszło moje najśmielsze oczekiwania. starsza Iskiereczka gorączkowała już wcześniej, więc zaczęła po prostu zdrowieć, ale młodsza Iskiereczka jakoś tak nie mogła się wygorączkować, a potem jak wspomniałam, była bardzo zimna. po dwóch dniach naszej kuracji dostała bardzo wysokiej gorączki. czy miałam stracha? tak. ale czułam, że muszę jej zaufać. i co? po 2 dniach gorączka ustąpiła... razem z chorobą. po 6 dniach, można powiedzieć, że przeszło nam niemal zupełnie. dietę nieco poszerzyłyśmy, kurację nieco okrojoną stosowałyśmy profilaktycznie.
a teraz chodzimy sobie wreszcie na podwórko i na działkę, śmiejemy, dziewuchy się kłócą, skrzeczą, ganiają po chacie i chichrają. i oby tak zostało!

co ciekawe, kiedyś znajoma położna, której syn jest w szkole waldorfskiej, powiedziała mi, że po każdej takiej chorobie dziecięcej, dziecko dokonuje kolejnego skoku w rozwoju.
od wyjścia z choroby Bursztynek całkiem świadomie woła o nocnik, tzn potrafi przynieść go z pokoju do kuchni, gdzie jestem, i "się wysadzić" :) a Kryształek mój zakochał się w rysowaniu, a rysuje starannie jak nigdy przedtem, zapełniając kolorami powierzchnie.
ciekawi mnie tylko kiedy odkryję ten mój skok rozwojowy... ? ;)

a to książki, które moim zdaniem obowiązkowo powinny się znaleźć na półce i pod poduszką każdej mamy, a które mi bardzo pomogły: (pierwsza i najważniejsza to A.Vogel "Mały Doktor")



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz